EN

Miłość niewielka, błahy jej zgon i idziesz dalej

powrót
Miłość niewielka, błahy jej zgon i idziesz dalej

„Miłość niewielka, błahy jej zgon, i idziesz dalej”.

„A tobie, miła, na co ten dzwon, brzmiący z oddali,

Miłość niewielka, błahy jej zgon, i idziesz dalej”

Władysław Broniewski, Wiersz ostatni

Właśnie zakończył mi się mój kilkumiesięczny związek – relacja – miłość, różnie to ludzie nazywają, i pewnie dlatego też różne rzeczy mają na myśli – w każdym razie chwila! nie chcę tak pisać, bo to wiadomo? Bo jeszcze zaklnę tym los, bo może jednak za chwilę coś się odmieni, gdzieś coś, magicznym sposobem, może jednak jakiś cudowny sms zstąpi z nieba i całą sytuację odmieni o sto osiemdziesiąt stopni, może jakiś telefon nagle, na pojednanie, na zgodę, na przeproszenie wzajemne i wybaczenie, może choćby emotikon na messengerze, albo wspólne zdjęcie na instagramie? Nadstawiam uszy, żeby wyczekiwać. Gdzie jesteś, znaku z niebios? Gdzie? To ja, Małgosia, czekam na Ciebie i nie piszę, ani nie dzwonię, ani też nie wysyłam nic w wielkiej nadziei, że ty zrobisz to za mnie. Ale że jak to? Brak mi proaktywności? Brak mi decyzyjności? Brak mi inicjatywy? Jaki to brak? Na jaki brak cierpię tym razem? Brak środków na koncie? Brak inwencji twórczej? Brak zaplecza sentymentalnego? Dlaczego nic nie zrobię i pozwalam, żeby miłość mojego życia odeszła, wstąpiła do podziemnej galerii byłych chłopaków, kochanków, czasem nawet przyszłych-niedoszłych mężów? 

„Bo to jest tak”, mówi aktorka w jednym z warszawskich teatrów, „jak z tym kawałem, co go sobie nagle przypominasz, leżąc na kanapie. Kawał wydaje ci się bardzo śmieszny i masz wielką ochotę zapisać go gdzieś, w notatniku, czy na kartce, czy chociażby w kalendarzu z adresami. No ale właśnie leżysz na kanapie, a długopis jest w innym pokoju, niedaleko, ale jednak: żeby zapisać przypomniany kawał, musisz się podnieść z kanapy. Więc w gruncie rzeczy zaczynasz sam siebie przekonywać, że może ten kawał wcale nie jest taki śmieszny, że nie trzeba go wcale zapisywać. No i tak przekonujesz siebie i przekonujesz. No i tak. No i właśnie. No i w końcu dochodzisz do wniosku, że wolisz jednak dalej leżeć na kanapie…” No i tak samo z tymi chłopami. No było fajnie, milutko, no ale czas się rozstać, no bo kto by się tam zrywał z kanapy od razu: „żyjemy w czasach bez poświęceń, żyjemy w czasach, kiedy nikt nie zabija się z miłości” (Rene Pollesh, „Californii/Grace Slick”). Głos intuicji zagłuszył spotify i silence disco, a romantyzm niedaleko upadł od reumatyzmu. 

Ale serce jeszcze kwili i płacze: ale taki był kochany, i milutki, i przytulił o poranku, i pocałował w nocy, i ugotował, i przyjechał zawsze, jak trzeba było. A rozum poucza: e tam, on mi się tam od początku nie podobał, nieodpowiedzialny, taki jakiś dziwak nie z tego świata; a serce w te pędy: ale jakie ciało gładziutkie, i te piękne tatuaże i mięśnie, a już w łóżku...oh! wtem rozum: no zabawy z fiutkiem nie są dla dzieci, jakby się te igraszki skończyły dziecięciem, to by się dopiero zaczęła: miłość; a serce: oh, on byłby ojcem idealnym, i dziecko takie piękne by było, i silne, po ojcu i zdrowe jak byk; a rozum: i uparte też jak byk, oj byłoby, i podatki, i wydatki i 500+ nie pomogłoby, poczytaj sobie ostatnio, co tam Weronika Rosati opowiadała... I taka rozmowa: serce płacze i krwawi, a rozum na swój – brutalny, racjonalny sposób – pociesza. 

Zawody miłosne bolą. A zwłaszcza jeszcze jak ktoś kochliwy. Oh, ja od zawsze kochliwa do granic niewytrzymałości. Pamiętam wakacje 1998. To były północne Włochy, niedaleko Pizy (tam, gdzie krzywa wieża). Miałam wtedy dziewięć lat. Przez dwa tygodnie wynajmowaliśmy bungalow na włoskim campingu. Ale były tam i namioty. Miejscem potencjalnej interakcji był, jak się można spodziewać, basen. Jednego razu, zapitalam o świcie nad zbiornik, polskim zwyczajem zarzucam ręczniki na leżaki w celu zajęcia miejsca dla śpiącej jeszcze rodziny, sama rozkładam się jak dama, smaruję się jakimś kremem, niby że takie odpowiedzialne opalanie, po czym hop siup! na leżaczek, okular na nos, noga na nogę i czytam: „Kłamczuchę” Małgorzaty Musierowicz, modną natenczas powieść dla młodzieży... i nagle z lektury wyrywa mnie: plusk. Ale plusk tak olbrzymi, że co najmniej jakby meteoryt urwał się z Drogi Mlecznej i przywalił prosto w basen. Wszystkie ręczniki mokre, książka już nie była książką, tylko stertą pozlepianych mokrych stron, ja cała przemoczona jak po ulewie jakiejś, albo burzy, włosy całe mokre, i jeszcze tylko wycieraczek brakowało na szkłach od okularów, żeby mi mogły przetrzeć widok, komu plaskaczem sieknąć i rozedrzeć na strzępy.  Co to, do diaska?, przeklnęłam. I nagle moim oczom ukazał się: On. Spod krystalicznie niebieskiej wody wynurzył się piękny, zjarany na mahoń, mniej więcej mojego wzrostu – raczej mniej niż więcej (to ten wiek, gdy chłopcy są często niżsi od dziewczynek, ale nie szkodzi) – z idealnie opuszczonymi spodenkami-kąpielówkami (wtedy była moda na skejtów), z idealnie zarysowaną powierzchnią mięśniową, błyszczącym uzębieniem, niebieskooki blondyn. Chłopak cud, chłopak marzenie, chłopak malina. Serce przestało na chwilę bić, książka wypadła z rąk, a usta zamarły w bezdźwięcznym okrzyku. Wyskoczył z basenu na brzeg, otrząsnął się z wody jak pies niczym Mark Darcy w „Dumie i uprzedzeniu”, wyjął niewygodny szew w rowku na pupie i krzyknął do kumpla: „Nicht so kalt!”, a ja stałam za nim - oniemiała z zachwytu. Co za męstwo, co za krasa, co za wdzięk, bezpretensjonalność, lekkość, boskość, Apollo na ziemi, tu na włoskiej ziemi, pradawny wróg – Niemiec, teraz kochanek i ucieleśnienie pożądania! Jeszcze tego samego dnia postanowiłam, że się dla mojego wybranka trochę odchudzę. A co! Zamiast trzech talerzy spaghetti, zjadłam tylko dwa. Odpuściłam też lody czekoladowe i śmietankowe, postawiłam na niskokaloryczne sorbety. Przez kolejne dziesięć dni grasowałam za moim bogiem z aparatem firmy Kodak (nagroda, którą wygrałyśmy w osiedlowym konkursie pianistycznym, wykonując z siostrą bliźniaczką utwór na cztery ręce - szło nam naprawdę fatalnie, ale hipnotyczny efekt bliźniaczek ubranych identycznie zawsze działał i zostawiał jury w osłupieniu na długo po tym, jak nieudolnie odbrzękałyśmy swoje) i robiłam mu zdjęcia z ukrycia. Udało mi się go przyłapać, jak wieczorem sikał pod krzakiem za restauracją. Albo rozmawiał z kolegą przy huśtawkach na placu zabaw. Potem jednak okazało się, że moje umiejętności fotograficzne nie były na tyle zadowalające, jak oczekiwałam: przy wywoływaniu (wtedy jeszcze nie miałam cyfrówki i trzeba było wywoływać filmy fotograficzne u fotografa) odkryłam, że wszystkie wyszły nieostre, albo bez lampy, więc obiektu moich westchnień i tak nie było widać, o ja nieszczęsna! Ostatniego dnia pobytu postanowiłam: raz kozie śmierć! Muszę wyznać mu swoje uczucia, zanim wrócę do Polski. Nie może być tak, że zabiorę ze sobą do kraju ten basen uczuć, który się we mnie wylał podczas naszego pierwszego, mokrego spotkania. Po wyczerpującym śledztwie zlokalizowałam wreszcie jego namiot: był w barwach moro. Gdy ostatniego dnia zapadał wieczór, orkiestra cykad zaczynała swój rytualny koncert, a niebo rozświetliła mapa gwiazd, zakradłam się pod wejście do jego namiotu, ze swoim aparatem i czekałam na dobry moment, żeby mu moją łamaną germańszczyzną wyłuszczyć zawiłość życiowego zakrętu tych niezrozumianych, tragicznych okoliczności, w których znalazłam się ja i moje serce, i że moje dalsze życie bez niego nie ma sensu. Więc gdy słyszę jakiś szmerek za zasłonką, w te pędy nabieram powietrza w płuca i, zanim spłoszę niechybnie Johana, zaczynam: Johan…ich muss dich etwas sagen… Moglich kennst du mich nicht… Ich habe dich am Schwimmenpool gesehen und ich mochte dich sagen, Johan… ich weiss dass bin ich jung…., aber…. ich bin sicher, dass… ich liebe dich…. Immer, skończyłam. Spojrzałam w niebo gwiaździste nade mną, odetchnęłam z ulgą, rozłożyłam ramiona jak Mojżesz, co rozdzielał Morze Czerwone - tak, dokonało się, prawda wyszła na jaw, co za ulga! Zamknęłam oczy, chwyciłam dłonie jak do modlitwy i byłam gotowa na przyjęcie reakcji mojego wybranka. Stoję tak chwilę, jak kapłanka, święta Bożena z Kobyłki, ale wyczekiwana odpowiedź nie nadchodzi i nie ma też żadnych oznak, po których mogłabym spodziewać się jej rychłego przyjścia. Chwila się nadal przedłuża, za chwilę przestanie być chwilą, tylko dobrym kwadransem, więc wyszłam już z pozy emfatycznego wyczekiwania i pytam: Johan? Nic. Bist du hier? powtarzam z nieśmiałą cichością. I nagle ku memu olbrzymiemu zdziwieniu z namiotu wynurza się Frederico, kolega Johana, który – odkąd pamiętam – nie odstępował go na krok. Przystojny, o ciemnej oliwkowej karnacji Włoch, wiek mniej więcej podobny, może trochę starszy, czyli około jedenastu lat,  rozsuwa zasłonki u wejścia namiotu, wyłania się z jego wnętrza i… zapina przy tym rozporek. Sytuacja trochę jak w „Call me by your name”: Frederico, Johan, Frederico, Johan… Ciao, mówi do mnie szeptem i uśmiecha się diabolicznie, jakby wyszedł właśnie z odmętów piekieł i bardzo mu się podobało.  A przy tym spogląda na mnie z przymrużonymi kocią rozkoszą oczami, jakby znał całą moją tajemnicę i sekret duszy i miał nade mną szarlatańską moc. Chcę odpowiedzieć, ale jakaś klucha stanęła mi w gardle i z trudem przepycham ją rozpaczliwym ruchem krtani. Ciao, charczę w końcu, zawstydzona i przestraszona. Rumieńce wstydu tak palą mi policzki, że mam wrażenie, że zaraz w ich miejscu zrobią się dwie przepastne dziury.  Johan – mówi Frederico i wskazuje kciukiem za swoimi plecami – schlaffen – układa dłonie w podusię i przykłada do nich swoją głowę, zamykając na chwilę powieki, tłumacząc tym samym mi, Polce, analfabetce i idiotce, że Johan śpi. O, ja, ja, naturlich, ich verststehe, verstehe, alles klar… – mamroczę już sobie tylko pod nosiem, bo ciemno, ciemno, głucho, głucho, ale czuję, że policzki, płonące  żywym ogniem, rozjaśniają ten skrawek nocy, a w ich blasku Frederico mógł dojrzeć moje spojrzenie pełne łez żalu, wstydu i zażenowania; mogłabym równie dobrze mówić „bziumbziumbziumbzium” coraz ciszej i ciszej, a on i tak napawałby się tym jak dumny kłusownik, co przechytrzył swoją zwierzynę i w końcu zaciągnął ją w śmiercionośne sidła. Dosyć mechanicznie, jak robot, potakuję głową, po czym w rozedrganiu odwracam się na pięcie i drobnymi kroczkami tuptam w ciemność wstydu, upokorzenia i bezsilności, w których zatopię się – mam nadzieję – po wieczne zapomnienie i unicestwienie.                

Mamo, ja go kocham!!!, krzyczę, zalewając się łzami, leżąc na łóżku w wynajmowanym bungalowie. Co się dzieje?!, zagadnął ledwo przejęty ojciec Anatol. Nic, no Małgosia się zakochała, jak słyszysz, bagatelizującym tonem odpowiada mama Danuta, a ja dalej w szloch. Ciężkie grochy łez leją się strumieniami po piegowatych policzkach, obrzmiałych jeszcze od ciosów upokorzenia i wstydu, których przed chwilą zaznały pod namiotem Johana. Ja go kocham, a on kocha Frederica, wyduszam z siebie, z trudem łapiąc oddech i osiągam jeszcze wyższy poziom histerii. Jak to kocha Frederica?, próbuje się przebić ojciec. No normalnie, tłumaczę, smarcząc na prawo i lewo, i odwracając poduszkę na suchą stronę, bo ta, w którą siąpię od kwadransa, jest już kompletnie mokra. Po prostu poszłam pod jego namiot… , próbuje tłumaczyć. Dlaczego chodzisz sama po nocy?, przerywa mi z pretensją Danuta, i to jeszcze pod obcy namiot??!! Poszłam, bo musiałam!, odkrzykuje i znowu chowam głowę w poduszkę. Co musiałaś?, drąży temat mama. Musiałam zrobić zdjęcie, rzucam przez zaciśnięte zęby. Jakie zdjęcie, nie ustępuje w dociekliwości Danuta. Musiałam zrobić zdjęcie Johana i powiedzieć mu, że go kocham!, wyrzucam w końcu swój sekret najcieńszym głosikiem – takim , że konkurować mógłby z nim tylko srebrzystozłoty śpiew skowronka o poranku niesiony echem przez przełęcze górskich jezior i lament najbielszego łabędzia, gdy umiera. Oh Małgosiu, szepce Danuta, wycierając z policzków kapiące łezki, który to jeszcze twój? Nie ma sensu, żebyś teraz leżała i płakała przez jakiegoś Jana, Johanesa, Jonasa… jak mu tam było? JOHAN!!!, wydzieram się na matkę , jakby chodziło o ratowanie czyjegoś życia. JA GO KOCHAM, MAMO, śmiem pouczać głupią matkę o bezmiarze miłości, której nie jest w stanie zrozumieć!! No dobrze, dobrze, wycofuje się Danuta, no to ty tu sobie będziesz leżeć i płakać, a twój Johan właśnie pierdnął i odwrócił się na drugi bok – mówi mimochodem, podnosząc się już prawie z łóżka. Co? Ale jak to, mamo?!, zatkało mnie. Eureka! Olśniło mnie. Od wielkiej miłości do zapomnienia dzieliło mnie tylko pierdnięcie. Mimo że ból w sercu kruszył moje nadzieje pod bezlitosnym moździerzem rzeczywistości, żart mamy i to wyobrażenie pierdzącego Johana wydały mi się w tamtym momencie tak realistyczne, obleśne i absurdalne, że zaczęłam się nieprzytomnie śmiać. Nie tylko ja: moja siostra Kasia, która też już ułożyła się po drugiej stronie łóżka, zaczęła zanosić się śmiechem i na pocieszenie gilgotać mnie w stopę. Ale jak to Johan kocha Frederica?, dociekał odpowiedzi Anatol. Oj Tolek, dajże już spokój, poprosiła Danuta.

No i może właśnie tym „pierdzącym żartem” mama uruchomiła moja dezaktywację wobec porażek miłosnych i zaopatrzyła w pancerz ochronny wobec ran na sercu. A co ja się tam będę strumieniami łez zalewać i życie marnować, jak tamten pewnie pierdnął i odwrócił się na drugi bok? Na znaki z niebios nie ma co czekać. Może właśnie to jest znak: brak znaku. To na ten brak cierpię tym razem. I taki brak też trzeba zauważyć. I powiedzieć ok. Jak nie wyszło, to nie wyszło. Świat będzie dalej trwać. „Miłość niewielka, błahy jej zgon, i idziesz dalej”. A serce ma swoją pieśń i będzie kochać, bo tylko to potrafi i tylko tego chce. A czy to będzie Johan, czy inny jakiś, to już wyjdzie – jak to się mówi – w praniu… A póki co leżmy sobie dalej na kanapie, niech nam się przypomni naprawdę dobry kawał…