EN

Soczysta obfitość możliwości

powrót
Soczysta obfitość możliwości

fot. Dagna Dąbrowiecka

Soczysta obfitość możliwości

When I was young 

I never needed anyone

And making love was just for fun

Those days are gone…

Nucę sobie pod nosem i myślę: “prawda”. Rzeczywiście, jest tak: mam już te swoje lata – dokładnie trzydzieści (a! trzydzieści lat to w pewnych kręgach już druga albo trzecia przecena, a w pewnie jeszcze innych kręgach to truchło, staroć, przeterminowane, bleh, do kosza, fuj!)  Ale tak, mam te swoje trzydzieści lat i gdy byłam małą dziewczynką, to wyobrażałam sobie, że gdy wiek osiągnie tę magiczną liczbę, to zegar wybije adekwatny moment na założenie własnej rodziny: mam tu na myśli znalezienie męża i, jakby najprościej, w pakiecie, ojca dzieci. Tymczasem jednak los płata mi figla. Zegar, bezkrwawy terrorysta chucha mi za plecami męczącym oddechem, a na horyzoncie męża, ba! nawet kandytata na takiego, brak. „Bo teraz wszystko się pozmieniało, teraz wszystko się później robi”, pociesza mnie moja mama, „spójrz na te aktorki, w wieku czterdziestu lat rodzą dzieci, albo te inne gwiazdy, jeszcze przyjdzie czas” „Dzięki mamo”, wzdycham z politowaniem nad własnym losem i wracam wzrokiem w telefon. Na czym polega problem? Czy to ja jestem dziwna, źle wychowana? Przecież jakaś część moich koleżanek jednak znalazła tego jedynego i wyszła za mąż. A może to wszystko kwestia wychowania: moja mama wpoiła we mnie niezbywalne przekonanie o niesamowitej wyjątkowości i teraz ciężko mi zaniżać standardy? „Never lower your standards!”, poucza mnie moja przyjaciółka-coachka, która pracuje w międzynarodowej firmie, „Nie zadawaj się z jakimiś złamanymi kolesiami, fu** them. No mercy, honey! ”, doradza dalej moja przyjaciółka-coachka, która pracuje w międzynarodowej firmie. Więc ja wracam oczami dalej w telefon i skroluje, skroluje. Obserwuj, obserwuj, blokuj, obserwuj, blokuj. Wiem, na czym polega problem. Problem nie polega na braku, zaniżaniu, czy zawyżaniu standardów, to nie czasy wojny, że mężczyzn jest jak na lekarstwo. Nie, facetów jest od groma i ciut ciut. Są wszędzie: z brodą, bez brody, z dzieckiem, z eksżoną, z ekschłopakiem, z psem, kotem, biedni, bogaci, wysportowani, grubi, chudzi, skąpi, hojni, z sukcesami, z ambicjami, z obrączką, z sygnetem, z bransoletą, łańcuchem, iroquezem, tatuażem, ogoleni, wystrzyżeni, pachnący, śmierdzący, do wyboru do koloru stąpa ich po tym świecie. Problemem jest soczysta obfitość możliwości.

Kiedyś to wszystko było prostsze. Dajmy na ten przykład: moi rodzice. Miłość PRLu. Danuta i Anatol. Ot spotkali się na domówce i zakochali. Danuta wspomina dziś tę prywatkę z tajemniczym uśmiechem : „ i tak spojrzeliśmy na siebie jakoś... inaczej”. Bo brat jubilatki, którego moja mama zupełnie bezuczuciowo mijała na korytarzach w szkole każdego dnia, tego pamiętnego wieczoru zaczął zachowywać się jakoś sympatyczniej. A to nagle poderwał mamę do skromnych pląsów na środek pokoju, a to zażartował, a to skomplementował, a to przygrał Boba Dylana na gitarce. Wobec takich aktów adoracji Danucie humorek dopisywał, ( chociaż nic na to nie wskazywało jeszcze dwie godziny wcześniej, gdy walczyła z własnym ciałem, żeby zwlec się z łóżka i jednak zaznaczyć swoją obecność na urodzinach koleżanki ( zresztą nawet włosów nie umyła)) tańczyła, śmiała się i wymyślała zabawy.  Imprezka rozkręciła się na dobre, żarty zaczęły kołysać atmosferę w stan przyjemnego zauroczenia i trach! Poszła strzała Amora. I to nawet całkiem celnie trafił, bo miłosne uniesienie przetrwało ponad trzydzieści lat małżeństwa i trwa do dziś. Trzydzieści lat! To tyle, co ja teraz. Trzydzieści lat poranków, wieczórów, obiadów, śniadań, kolacji,  świąt, sylwestrów, urodzin, imienin, imprez, balów, karnawałów, wakacji, wyjazdów, trzydzieści lat „dzień dobry!” i „dobranoc!”, „co na obiad?” i „ale jestem zmęczona” ... Trzydzieści lat wspólnego życia! Jak oni to zrobili? Jak oni na siebie trafili w tym kosmicznym tyglu miliona istnień? Wśród tylu ludzi? Gdzie ja znajdę taką miłość?  To graniczy z cudem. Patrzę na nich i mam ochotę zaprosić na kozetkę do programu: „Taka miłość się nie zdarza”. Z niemalejącym zachwytem przyglądam się ich relacji: ich czułości, ich wypracowanej latami komunikacji, ich życiu w symbiozie, zaufaniu, szacunku, poczuciu humoru, czytają sobie w myślach i jedno zna drugie jak własną kieszeń. Ale najważniejsze: skąd on miał tę pewność, że to jest ta, ta jedna jedyna, jego żona? Skąd mama to czuła, że to ma być ten, z którym chce spędzić życie?

Bo dzisiaj? Dzisiaj jak mi z Jackiem nie wyjdzie, to sie umówię z Karolem, wielkie rzeczy! „When one train goes, another arrives”, powtarza moja przyjaciółka – coachka, która pracuje w międzynarodowej firmie. W dobie facebooka, instagrama, tindera, portali randowych, aplikacji towarzyskich, aplikacji dla singli, aplikacji dla gejów, aplikacji dla lesbijek, aplikacji dla dziewczyn przed trzydziestką, po trzydziestce, dla kochających zwierzęta, wegan, joginów, alergików, i czego tam jeszcze nie było, wybór i wachlarz możliwości jest tak olbrzymi, że ciężko powiedzieć: chcę tego! Może się palić i walić, ale ma być właśnie ten! Bardzo to jest ciężka decyzja! Bo skąd ja mam to wiedzieć, że ja się uprę na tego, a czy za dwa miesiące nie poznam jakiegoś fajniejszego? I co wtedy? A jak ja się z tamtym już umówię na dozgonne życie i pożycie, a ten fajniejszy wciąż mi będzie po głowie chodzić i w snach się pojawiać , to nic jak witaj w klubie Emmy Bovary i Anny Kareniny i straszne cierpienia, poczucia winy, i jeszcze może samobójstwo??!  Więc co to za uczucie? Co to za idealistyczna pewność i skąd ona się bierze, że ludzie tak sobie ślubują te dozgonne miłości i wierności i same takie autosabotażowe obietnice? 

„Żyjemy w innych czasach”, mówi inna moja koleżanka, „żyjemy w czasach rewolucji obyczajowej, równouprawnienia w tylu sferach życia!” Kobiety! Siła, moc, kampania Always’a, czarne marsze, aborcja,hasztag metoo, feministki , Michelle Obama! Prawo, władza, cipka! Pragniemy mówić, mówić, mówić, nie tylko po domach, w kuchniach, przez telefon plotkować, szeptem, pospiesznie, z sercem w gardle, z duszą na ramieniu, żeby tylko mąż nie słyszał, dzieci nie słyszały, nie! Pragniemy mówić wszem i wobec, głośno i wyraźnie. Do mikrofonu, z pełnym nagłośnieniem, dać językowi - który aż drży z podekscytowania - tę odebraną, należną możliwość wyrwania się z pułapki cnotliwości i świętości. Łakniemy słyszeć przytłumione brzmienie naszego prawdziwego głosu, co miał ani pisnąć! Więc której kobiecie chciałoby się teraz hajtać, jak tyle rzeczy jest do opowiedzenia?! Może ja właśnie należę do tego nowego modelu, do tej nowej rewolucyjnej fali kobiet niezamężnych, starych panien, ale nie z przymusu, tylko z wyboru, do modelu wyzwolonych singielek zakochanych w sobie i własnej niezależności, odartych z marzeń, że książę z bajki to ich przeznaczenie. Może taka jest właśnie moja identyfikacja społeczna w obecnej konfiguracji obrazu społeczeństwa? Bo że co?! Że mama w dzieciństwie czytała kopciuszka i inne te badziewia o śpiacych królewnach, zamkniętych w wieżach, bezradnych, biednych, „nic nie umiem, nic nie potrafię”, co czekają całe życie na tego jednego jedynego wybawcę, a tego – ni widu ni słychu do tej pory?! A może ja mam mieć wielu księży (?!), księciów (?!!), książąt! (wybaczcie, ale odmiana tego słowa w liczbie mnogiej zawsze mnie bawi i wydaje mi się nieprzypadkowa...). Wielu wspaniałych polskich i zagranicznych, białoskórych i czarnoskórych Harrych i Williamów,  we friendzone’ie, sekszonie, timezonie, ozonie, we wszystkich możliwych zonach. Dlaczego ja mam się ograniczać, skoro warunki absolutnie temu nie sprzyjają? Wreszcie zerwane kajdany, zerwane węzły i liny, wolność! 

No i ja tłumaczę mojej babci, że jakby twarz Patryka z ciałem Henia, penis Dominika, z drapieżnością Dmitrija, dowcip Michała, szczodrość Radka, emocjonalność Benjamina  i talent kulinarny Janka i ja bym nie miała żadnych, ale to żadnych wątpliwości, za kogo wychodzić za mąż. Ale w takiej sytuacji, to ja jestem absolutnie zagubiona.  „Trudne czasy, trudne”, wzdycha moja babcia, kobieta z czasów, gdy rozwód, był czymś niewyobrażalnym, i dlatego długie lata żyła ze swoim małżonkiem przez ścianę w honorowym milczeniu. „Trudne”, zgadzam się i gorzkość tej prawdy zagryzam kęsem babcinego placka z brzoskwiniami. Nigdy nie jest łatwo, gdy kroczy się drogą rzadziej wędrowaną, mądrzę się, mmm, ale soczyste brzoskwinie, a jak ty, babciu, poznałaś męża?, pytam, babcia aż się krztusi, pewnie długo o tym nie myślała. Ja to, proszę ja ciebie, mówi babcia, miałam takie piękne długie włosy i jeździłam na rowerze po miasteczku, uśmiecha się hochsztaplersko, jakby zdradzała mi sekretny patent , no i proszę ja ciebie, jak mnie Jasiek zobaczył poraz pierwszy, to z kolegą był, Mietkiem, oooo już tyle lat Mietek nie żyje,  młody chłopak był, utopił się w rzece, pamiętam, że już w małżeństwie byłam, to poszliśmy na pogrzeb, taka historia, no ale proszę ja ciebie, Jasiek mnie zobaczył i ponoć do tego Mietka mówi: „to właśnie jedzie moja żona”, a ja jeszcze żadną żoną nie byłam,( chichocze tym wysokim śmieszkiem, jak każda kobieta, której próżność zostanie połechtana) tak sobie wymyślił, to tylko tyle ja wiem, bo mi później Mietek na weselu opowiadał, no a że dziadek uparty był jak stary osioł, co się potem, proszę ja ciebie, w małżeństwie okazało, to chodził za mną i chodził,  aż wychodził, mówi babcia. Ojej, to piękne, mówię, historia jak z filmu, taka romantyczna. A ty skąd wiedziałaś, że to dziadek ma być twoim mężem? Gdzie to poczułaś, że to ma być ten? Gdzie to jakby się rodzi taka myśl, ta pewność, że to mój mąż? Przecież byli inni chłopcy!, zarzucam babcię pytaniami. A skąd ja to poczułam? a ja tam wiem! odpowiada lakonicznie babcia i prycha jakoś tak ustami, czar romantyzmu pryska w sekundę, bujną czuprynę miał i taki matematyk był, to mi się spodobał, ale chyba źle mi sie spodobał, bo proszę ja ciebie, trudne życie z nim było, i taki uparty był, proszę ja ciebie, jak stary osioł. Słowa babci jak zimne kamienie, bez cienia sentymentu po zmarłym mężu spadają na stół tuż obok słodkiego ciasta z brzoskwiniami. Ale do operetki mnie brał, do Wrocławia, proszę ja ciebie, jeździliśmy, na „Księżniczkę Czardasza”, bo tam ten Mietek właśnie, zanim się utopił, to śpiewał, ale jak on śpiewał!, proszę ja ciebie, mmmm , mruczy z zachwytu babcia. To czemu nie za Mietka wyszłaś, babciu?, pytam podstępnie. Chwila ciszy, babcia zawiesza tęskne spojrzenie w stronę okna. Jesz jeszcze ciasto?, w końcu pyta po chwili ciszy, zbierając energicznie okruszki ze stołu.  Jem!

Hard to be sure 
Sometimes I feel so insecure 
And loves so distant and obscure 
Remains the cure 

Więc tak: „never lower your standards, singielstwo jest spoko, kobiety na barykady, ciasto z brzoskwiniami i all by myself”. Mam trzydzieści lat, ale mąż i dzieci jakoś mi nie w głowie. Wciąż jest tyle do odkrycia, tyle do przeżycia. Niezaprzeczalnie, rodzina to piękne doświadczenie, ale może nie dla mnie, może nie na ten moment. Może ja mogę żyć tak, jak chciały żyć moja matka i babka i prababka, i praprababka i prapraprababka: wolna, niezależna, otwarta, bezpańska, ale nie, że odrazu brzydka, biedna, samotna, dziwaczka, wariatka, albo prostytutka czy inna jakaś. Po prostu kobieta, kobieta-człowiek. Może spełniam ich sen, o którym one mogły tylko marzyć, ale realizowały przyjęty model życia. Może jeszcze kiedyś poczuję to przeszywające ukłucie zakochania i pewność, że ot, to ten, i nikt inny, i z nim i z nikim innym, na życie, na śmierć, na zawsze. Ale skoro tego uczucia jeszcze nie ma, a wokół tylko soczysta obfitość możliwości, więc jeszcze poczekam, pochodzę na prywatki, domówki, urodziny koleżanek,  może zapuszczę włosy, i kupię rower miejski w pastelowych kolorach; będę nim jeździć po Saskiej Kępie z rozwianą na wietrze fryzurą i może kiedyś coś się przydarzy... A teraz? Teraz jem pyszne ciasto z soczystymi brzoskwiniami i „all by myself STILL wanna be!!”