EN

To jest mój zawód

powrót
To jest mój zawód

fot. Jakub Wysocki

To jest mój zawód

„Właśnie się rozbierałam, kiedy do pokoju wpadła z krzykiem moja mama, chwyciła moje ubranie i wyciągnęła mnie z mieszkania. 

...

Krzyczałam na mamę: to jest mój zawód! Puść mnie, to mój zawód!”

Cytat z „Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze?” Aglaji Veteranyi

Z zawodu jestem aktorką. Jednego dnia budzi mnie telefon. Obcy numer i jeszcze kierunkowy z zagranicy!!! Boże!!!! Kto to może być?! Kto może do mnie dzwonić z zagranicy???!!!!! Chryste, to na pewno ktoś bardzo ważny, jakiś producent, jakiś reżyser, jeju, to ten epokowy telefon, który nada życiu nowy bieg, moje życie będzie się od tej chwili dzieliło na : przed tym telefonem i po tym telefonie, już czuję przytulne objęcia sławy i oślepiający błysk fleszy, gdy stąpam po czerwonym dywanie... Odbieram, bo zaraz przestanie dzwonić mój american dream. Chodziło o FILM!!!!!! Dokładniej serial. Jezu święty, produkcja niemiecko-belgijska, boże tak się podekscytowałam, tak się podnieciłam, od razu mi cukier spadł z nerwów i pobiegłam do sklepu po jakieś czekoladki. Haps, haps, haps! Dwie godziny później dostaje na maila scenariusz, czytam go z zapartym tchem, wertuję strony jak opętana, Lynda, moja postać to główna bohaterka serialu, Polka, której brat popadł w długi i ściga go niemiecka mafia, więc Lynda ucieka z Polski do Niemiec i zaczyna pracować w Berlinie jako barmanka,  chce uzbierać te pieniądze i spłacić dług, nagle jednego dnia do jej domu wpada mafia, zabijają wszystkich, tylko ona jedna ocalona, jej jednej udaje się przeżyć i teraz ona za wszelką cenę chce pomścić śmierć tych ludzi, którzy mieszkali razem z nią i zginęli; znajduje ją i opatruje rany – Mario, właściciel restauracji. Jak ja przeczytałam ten scenariusz, to serce mi zamarło. Jezu, znalazła mnie! Rola mojego życia mnie znalazła!!! Udało się! Muszę zostać Lyndą! Muszę! Prawdziwa produkcja filmowa, prawdziwa, pełnokrwista postać, prawdziwa propozycja, prawdziwy angaż. Dostałam inspiracje do roli, dostałam scenę do nauczenia. I nagle kolejny telefon! Jeśli przylecę do Brukseli jeszcze dziś, na ‘extra audition’, to nie będę musiala lecieć do Berlina ze wszystkimi innymi potencjalnymi aktorkami do tej roli. Mario – reżyser , potwierdził , że zwrócą koszty przelotów. Więc ja jak oparzona, w te pędy kupuję bilet lotniczy do Brukseli. „Droga sprawiedliwych wiedzie przez doliny ciemnych i złych mocy.” Uczę się tekstu, chodzę i dukam, dukam, mamroczę, pod prysznicem, w kuchni, gotując, prasując, ma być jak pacierz naumiane, nie chcę, żeby szczęście, które wreszcie się do mnie uśmiechnęło, przeleciało między palcami. Na drugi dzień wstaję o piątej, ojciec wiezie mnie na lotnisko, poza biletem mam w kieszeni tylko dwadzieścia euro. Wsiadam do samolotu, śpię cały lot, lotnisko w Brukseli jest tak wielkie, że boję się, że zanim trafię po odbiór bagażu to moja walizka już dawno odjedzie. Schody w dół, schody w górę, piętro jedno, pasaż jeden, pasaż drugi, piętro drugie, znowu schody w dół, schody w górę, przyspieszam tempo, za długo już trwa ta wycieczka po bagaż. W końcu jestem! Uff, jest i moja walizka. Biorę ją i co dalej? Autobus do centrum. Wbiegam do pierwszego lepszego autobusu, kupuję bilet – pięć euro – Chryste! Jeszcze kupię trzy bilety i jestem totalnie bez gotówki! W duszy pobłogosławiłam tę puszkę cieciorki, którą polskim zwyczajem wrzuciłam przezornie do walizki. W autobusie przypadkowo spotkana Polka mówi mi, że bilet, który kupiłam, jest ważny jeszcze przez godzinę na wszystkie przejazdy, och chwała Bogu! 

Bruksela nie podoba mi się. Jest szara, smutna, industrialna, wszyscy mówią po francusku, ale to nie Francja. Na ulicy żywej duszy, od czasu do czasu w szarym krajobrazie mignie jakaś bajkowa chatka, to wszystko. Wysiadam przy stacji metra, jak radziła Polka. Schodzę trzy piętra w dół sama jedna, ciągnąc za sobą tę moją wielka i ciężką walizę z puszkami cieciorki , prostownicą, lokówką i trzema parami szpilek, ciuchów, ot ekwipunek na trzy dni. Belgowie egzotyczni i dziwni, zwłaszcza ludność w podziemiach. Jadę metrem do stacji Brucherie czy jakoś tak. Po metrze szwęda się malutka, stara kobietka, idzie i płacze, żebrząc o papierosa, ma zimowe buty i kurtke puchową i kraciastą spódnicę do połowy łydek, siwe włosy związane w kucyk. Chodzi i pyta: „Une cigarette?Une cigarette?” I aż płacze o tego papierosa. Ma czerwone policzki od picia. No i tak się na nią zapatrzyłam, zaczęłam sobie wyobrażać jej życie, że przegapiłam własną stację. Jakiś uprzejmy Murzyn pośpieszył mi z pomocą i powiedział, że muszę cofnąć się dwie stacje wstecz. Wreszcie! Udało się, wylądowałam w samym centrum Brukseli. Co prawda byłam już spóźniona o dobre pół godziny, ale byłam już na pewno bliżej niż dalej. Teraz zaczęłam już bezpośrednio pytać przechodniów o Hotel Francois – tam miało się odbyć moje zmieniajace życie przesłuchanie. Zaczepiam dwóch przechodniów – tak, byli przystojni - i proszę o pomoc; pachnący francuską perfumą, eleganccy, nowocześni, wyjmują telefony,mam wrażenie, że zaraz będą się ścigać, który szybciej znajdzie mi trasę. Bogata klasa mieszczuchów. Bruksela bogata. Stałam tam, wgapiałam się w ekrany ich telefonów, jak tłumaczyli mi drogę, a zapach ich perfum był tak intensywny i otumaniający, że prawie mnie zamroczyło, prawie się nim najadłam. Na nadgarstkach najlepsze zegarki, już nie wiem, czy na zegarki patrzeć i na te opalone kanaryjskim słońcem nadgarstki, czy na google maps, co mi tam pokazują.  No dobra, w końcu, dziękuję, thank you very much, thank you very much, spasiba, merci, danke! trasę mniej więcej ogarniam, poszli. Szkoda, że nie poprosili o numer, może jednak parka. W Brukseli piątkowy poranek, ludzie gonią do pracy. Ja z tą moją walizką też gonię za marzeniem; ale najpierw mijam witryny sklepów, piękne kawiarnie i romantyczne kafejki. Mimowolnie marzę, że kiedyś tu przyjdę i kupię sobie, co tylko będę chciała, i jeszcze biedakom zapłacę za kolację i ubranie, o ! taka będę bogata. Ale póki co idę i idę a mojego Hotelu Francois nadal nie widać. Więc jeszcze kelnera, co na porannego fajka wyszedł zakurzyć, poprosiłam, żeby mi dokładnie pomógł ze znalezieniem tego miejsca. Wreszcie jest! Moim oczom ukazał się Hotel Francois – na niebieskim szyldzie, kamienica, ledwo wciśnięta między dwa inne budynki, ledwo między tymi budynkami dysząca. Mario – tak miał na imię reżyser, wita mnie szybko, jakiś gościu w skórzanej czarnej kurtce z łańcuchem na szyi wpycha mi klucz do pokoju, Mario już bierze moją walizkę, prawie się złamał w pół, jak ją szarpnął – no właśnie, troche waży ta walizeczka, a ja z nią sama przez całe miasto! - ale wrzeszczy na mnie tylko „faster! Faster!” no to ja jeszcze szybciej i szybciej po tych schodach na czwarte piętro zasuwam, nogami przebieram, a ledwo już stoję na tych nogach, przecież nic jeszcze dzisiaj nie jadłam. Czuję się jak uchodźca, dowieziony do obozu, nic nie wiem, nic nie rozumiem, nie wiem, gdzie jestem, ani co dalej robić, tylko ślepo i posłusznie podążam za instrukcjami. Zostawiam torbę w pokoju. Drzwi do mojego pokoju nie chcą się zamknąć, biorę telefon i dokumenty, i schodzę dwa piętra niżej do jego pokoju. 

Tam oooo! jak przyjemnie cieplutko! Zaczynamy rozmawiać, opowiada mi o filmie. Potem pyta się o rodzinę, o życie prywatne, co robię, dlaczego chcę zagrać Lyndę. No to ja jak się dorwę do głosu, to tyrrada, mówię mu: „I want to play Lynda, because this character is so strong. She is like a real fighter. She loves her family and her brother so much that she will  do anything at any cost to save them. But then she has become injured too. So now she is determined to make a revange. And I can see her heartbreaking icyfury flames that ignites her eyes...” I takie tam bla bla bla. Ale mówię w natchnieniu, łzy lecą mi po policzkach, jak wieszczka jakaś. To jest mój moment. Czuję powagę i cieżar każdego słowa, bardzo mi zależy. Mario słucha, notuje, każe mi zakładać ciuchy. Przebieram się w topy, majtki zmieniam, sukienki przymierzam. Każe mi stawać bokiem, drugim bokiem, przodem, tyłem, jak na handlu niewolnikami. Sam ma kartkę i ołówek i dalej notuje. „Now you're holding a gun, now shot here with anger”. Potem chce, żebym nałożyła tylko czarna sukienke bez bielizny. Każe oprzeć mi się o drzwi szafy i jedną ręką strzelać, druga ręką podciągać sukienke do góry. CO TO MA BYĆ??!!!!

 Moją głowę zaczynają atakować pewne wątpliwości. O co chodzi? Co to za przesłuchanie? Co to za casting? Do czego ten casting? Gdzie jest operator? Czemu siedzi tu ze mną tylko jakiś paskudny facet i skąd ja w ogóle wiem, że on w ogóle jest reżyserem? Skąd ja to wiem? Czemu ja tak wszystkiemu beznadziejnie wierzę, co mi się tylko powie??!!!! Głupia pinda! Samozwańczy reżyser wygłasza dalej swoje żądania, proszę, żeby coś mi tam jaśniej wytłumaczył i tak w akcie tego tłumaczenia podnosi ręce za głowę, i co ja widzę?! Pod pachami dwie wielkie plamy potu. O nie! Obrzydzenie odebrało mi chęci do wszystkiego. O rany! Co ja wyprawiam?? Wyjechałam do obcego kraju, na jakiś szemrany casting, siedzę zamknięta z obcym facetem w hotelowym pokoju i wyginam się przed nim bez majtek, no czy to nie wygląda śmiesznie i podejrzanie?! Te plamy przekreśliły wszystko. Te plamy. Plamo, zejdź, odejdź, tak mówiła Lady Macbeth...Zapragnęłam w sekundzie, żeby to się skończyło. Męczy mnie tam jeszcze kilka minut swoimi uwagami. Wreszcie koniec. Idę do swojego pokoju, siadam w zimnym pokoju, zakładam kurtke i wyjmuję z torby swoje daktylki. O Jezus, co to za casting? Co to za miejsce? Myślę, żując niecierpliwie słodkie polskie daktylki z Maroka. Ale już za chwilę słyszę wołanie Maria na schodach, że już się namyślał, i już ma dla mnie wyniki castingu. Małgosia! ,słyszę, You are not determined enough. Yu are not open. You are so afraid. I can't see that that you are dying for this part. But! But I like your face and I still think it’s the best for the part. Ja już miałam łzy w oczach, ale już nawet nie chodziło o tę rolę czy o co tam, Lynda, tak miała na imię, tylko chodziło o mnie – o to, że wstałam o tej 5, żeby dotłuc się do tej Brukseli i dolecieć na godzinę dziesiątą; że zobaczyłam swoje szczęście w tych butikach, ten uśmiech radosny matki Danuty na święta, że jej kupiłam wreszcie jakąś fajną torebkę i że nie musi się troszczyć o to, czy mam, co jeść, no i dumę w oczach ojca Teofila, że oto jest! Nasza dziewczynka poradziła sobie, dała radę. I co na marne to wszystko? Na marne ten lot cały?

„Give me a hug!” wyrywa mnie z rozmyślań Mario. Hug? No dobra, mogę tam już na do widzenia cię hug. No i pytam się go: „To dostałam tę rolę czy nie?”a on mówi: „więc tak jak powiedziałem: jesteś w typie Lyndy, ale nie widze twojej pasji, twojej złości, że umierasz dla tej roli”. O Ty! Zaperzyła się marchewka czy inne warzywo. Ty nie widzisz mojej pasji, ty nie widzisz mojej złości, zapocony kurduplu?? To ja ci jeszcze pokażę ty obrzydliwy niedomyty fagasie! Robimy casting jeszcze raz, a co! Przebieram się, rozrzucam te ubrania, szczerzę zęby, wrrrr! Warczę nawet cicho, pochylam brodę do dołu, wyobrażam sobie, że naprawdę zabijam. Starałam się zapomnieć, że jak szarpię tę moją sukienczynę to może mi i cała cipka na wierzch wyszła i ten obskórny typ się tym ekscytuje. Boże, był taki obleśny. Miał do szyi czarne, przetłuszone włosy, na skroniach przyprószone siwizną, urody mieszanej: troche taki indianin, peruwiańczyk, lekko skośne oczy i ciemna cera. Miał jakiś taki fulard wokół szyi, taki niby elegancki, ale jakby już nie pierwszej świeżości, białą koszulę, ale z takim jakby już żółtawym kołnierzem, spodnie w kancik, ale wyschnięte błoto na nogawkach. Śmierdział jakimiś tanimi perfumami, i miał duże, widać było, że sztuczne zęby.Zapomniałam o sobie i dostałam tę rolę! No, to chociaż jakiś punkt honoru zdobyty. A teraz czy zagram czy nie, to już ode mnie zależy.

Po castingu apeluję o zmianę pokoju , bo ten na czwartym piętrze jest tak nieludzko zimny, że nie sposób tam wysiedzieć. Przenoszą moje rzeczy: Mario i ten drugi, z obsługi hotelu, ten w skórzanej kurtce. Mam ochotę zostać sama, rozebrać się, wziąć prysznic, zjeść cieciorkę, którą przywiozłam z Polski i w ogóle zrelaksować się... Mario mówi, żebym się przespała, że on wróci za dwie godziny, bo będziemy pracować przez całą noc. Pracować? Całą noc? Czy go „pojebało”?! O co mu chodzi? Kładę się pod zimnym kocem – na szczęście wzięłam ze sobą swoją poduszkę grzewczą – zawsze jest przy mnie na wyjazdach, przyłożyłam tylko głowe do poduszki, słyszę pukanie! Jezus Maria, to Mario. Wrócił z miasta, wszystko już pozałatwiał i że mam się ubrać i zrobić seksowny make-up i za pół godziny w barze na dole. No jasne! Zaraz będę gotowa! Znowu staję na wysokości zadania, wyciągam szpilki, sukienkę, lokówkę, kosmetyki, rajstopy. Staram się być ekspresowa, ale wiadomo, takie rzeczy trwają. Wreszcie odstawiona,pakuję tylko w kieszenie telefon i dokumenty i idę do baru, gdzie się umówiliśmy. Siedzi tam Mario nad kuflem wypitego piwa i mówi:”never let me wait so long! It’s the last time”. Ja myślę sobie: no nieźle. Kto tu do kogo przyleciał z rana? Koleś traktuje mnie jak swojego niewolnika, mam robić tak, jak on zaklaszcze, co za obrzydliwy typ! Wychodzimy z tego baru, idziemy uliczkami Brukseli, w której powoli zapada zmierzch. Coraz więcej świateł, muzyki w klubach i restauracjach, w końcu to był piątek. Dochodzimy do jakiegoś baru. Jakaś mała spelunka. Mario wita się  z barmanem i dj'em, mówią coś po francusku, to są chyba jego kumple. Ja proszę o sam wrzątek do picia, żadych drineczków, koktajlików, wina, herbaty, dziękuję, merci, danke shÖn! Coś mi świta w głowie jednak, żeby nawet tego wrzątku nie tykać na wszelki wypadek.  Nawet ust nie maczam, udaję tylko, że piję, może są w zmowie i tylko czekają aż wypiję przezroczystą ciecz, która mnie otumani, uśpi, pozbawi swiadomości. Ostrzegawczy głos babci  napominał: „tylko nic nie pij! Tyle teraz tych tabletek dosypują!” Więc tak, nic nie piłam. I coś gadamy , gadamy, i on coś mówi, że będziemy dziś pracować całą noc – naprawdę coś nie halo?! – i mówi o serialu, że już to sprzedał w tylu stacjach telewizyjnych, mówi też, że chce robić w przyszłym roku festiwal w Polsce i czy bym nie chciała zostać jego prywatną asystentką, i ja tego słucham, słucham i on wraca do scenariusza, że to on zagra Maria. Mario zagra Maria. Maria, w którym zakochuje się moja postać, Lynda. WHAT?!! Chwileczkę! I już widzę jego paskudne łapska na moim ciele, już zobaczyłam, jak mam całować jego sztuczne zęby, jaki jest obleśny, obskórny, paskudny. I powiedziałam: „You know what? I don't want to play Lynda. I think I won't be good for the part”. Oooooo zagrzmiało. What? Zapytał. Powtórzyłam, że nie interesuje mnie jednak ta rola. Patrzyłam, jak krew się w nim gotuje. „No? You don't want to play Lynda?” „No” powtórzyłam. „Ok, ok, it's your lost, your waste. What a pity! And of course I am wasting my time right now.” Trochę się przeraziłam. Nie zrobiłam tak, jak chciał i proszę, drażnimy lwa. Wypił jeszcze dwa piwa. Poszłam do łazienki, spojrzałam w lustro i zadałam sobie pytanie: czego ja tak naprawdę chcę? Poczułam się żałośnie: odpicowana w tę krótką spódniczkę, w ten makijaż, w te włosy jakby przyszyte do mojej skóry czułam, że gram znowu jakąś rolę. Znowu gram kogoś, kim totalnie nie jestem. Boże, chcę pracować przy poważnych rzeczach, ja daję swoje serce, a kończę na tym, że wałęsam się po brukselskich ulicach z jakimś napalonym frajerem. Ten świat śmierdzi brudem i smutkiem. A ja nie chce się tak dłużej czuć. Wyszłam z tej łazienki, usmiechnęłam się i oznajmiłam, ze chcę wrócić do hotelu. Cóż Brukselo, nie wyszło tym razem.

Mario prowadzi mnie labiryntem uliczek. Moja wyobraźnia szaleje znowu. Czy kiedykolwiek w ogóle dojdziemy do hotelu? W końcu nadal nie ustaliłam, kim jest Mario, jak ma na nazwisko, czy był karany sądowo itd. Wreszie dochodzimy do hotelu „Francois”. Mówi mi parę słów na dobranoc, i że on jeszcze idzie do biura sprawdzić parę rzeczy, że jeszcze przyjdzie później. Biuro o 22 w piątek wieczorem? A ja marzę już o prysznicu,poduszke grzewczą wsadzam pod tyłek i wygrzebuje z torby tę cieciorkę, co ją z Polski skitrałam. Obok torby maszeruje olbrzymi, czarny karaluch, chyba karaluch, nie wiem, nigdy nie widziałam na oczy prawdziwego karalucha, ale jestem już tak zmęczona i głodna, że nic mi on nie przeszkadza, już mi wszystko jedno, zaraz odstąpię karaluchowi trochę mojej cieciorki, zaraz sobie będziemy razem jeść, razem biesiadować, dwoje nieszczęsników na tej obcej ziemi pod niebem Brukseli, ja i mój towarzysz w znojach podróży, jego godność Karaluch. 

Kończę radośnie tę puszkę, uszy mi się trzęsą, tak szybko jem i nagle zza ściany dochodzą mnie jakieś krzyki, jakby z pokoju obok. „What are you doing here?, wrzeszczy ktoś „You are making a girlhouse out of my hotel! I am gonna kill you!” Jaki girlhouse, o co chodzi? Jezus co to?, z przerażeniem przełykam ostatni kęs cieciorki. Wrzaski są naprawdę dramatyczne, nie gorzej niż w teatrze. Odstawiam puchę na stół i w pośpiechu zgarniam wszystkie rzeczy do torby. Krzyki nie cichną. Wręcz jest jeszcze gorzej, nasilają się. Słyszę jak ludzie się tam zaczynają bić; jak popychane ciała uderzają o meble, o ściany, jak spadają jakieś przedmioty, naczynia, kubki, książki, Jezus, co się dzieje? Cieciorka cofa mi się do gardła,mam wrażenie, że zaraz wyjdzie nosem. Nieśmiało podchodzę do moich drzwi i sprawdzam, czy są zamknięte. Uff, zamknięte. Mamusia kochana całe życie uczyła, żeby zamykać za sobą drzwi na klucz. I nagle ktoś z całą mocą szarpie za klamkę po drugiej stronie. Jezus, ale się przeraziłam! Odskoczyłam od drzwi na odległość dwóch metrów. Ktoś szamotał się z klamką jeszcze przez minutę, po czym chyba doszedł do wniosku, że pokój jest pusty i dał spokój. Kto to mógł być? Mario? Już tak się zalkoholizował , ze przyłazi i bezpadonowo prawie wyważa mi drzwi z framugi?! I nagle w tym całym hałqsie słyszę strzały. Normalne kurwa strzały z pistoletu. Nie wiem, jak one brzmią, przecież nigdy wcześniej przy mnie nie strzelano, ale to były stuprocentowe strzały. W książkach wtedy piszą: „zimny pot oblał go od stóp do głów”. To tak właśnie się czułam, że zimny pot oblał mnie od stóp do głów. Ja pierdolę. Ni z tego ni z owego znalazłam się w samym sercu jakichś mafijnych porachunków w brukselskim kurwidołku. Za chwilę ktoś włamie mi się do pokoju i odstrzeli mi głowę tylko dlatego, że mogłabym być przypadkowym świadkiem zdarzenia: jakiegoś morderstwa czy innego przestępstwa. Jezus, „przypadkowy świadek zdarzenia”. Zginąć jako przypadkowy świadek zdarzenia. Przypadkowo umrzeć. Jakie to kurwa smutne. Na filmach zawsze najbardziej szkoda mi właśnie tych przypadkowych, niewinnych świadków zdarzenia, porządnych cywilów, szlachetnych ojców, dobrych matek, co się zapodziali gdzieś w burzy zdarzeń, zagubili się na tej niewłasciwej ulicy o tym niewłaściwym czasie i przypłacili za to życiem. Jakie to smutne, jakie to niesprawiedliwe. Zginęła jako „przypadkowy świadek zdarzenia”. Córka Danuty K. - bo tak się nazywa moja matka, nauczycielka z wykształcenia -  zginęła jako przypadkowy świadek zdarzenia w brukselskim domu publicznym. Straszne i co za hańba dla nauczycielki? Bo co na Boga córka porządnej, moralnej kobiety, nauczycielki, na dodatek, robiła w belgijskiej kurwiarni? No właśnie, co?! Śmierć w domu publicznym doszczętnie splamiłaby honor mojej rodziny, za co moja matka darzyłaby mnie pewniej wieczną nienawiścią niż żalem i tęsknotą . Wyobrażam sobie jej monolog: „Po co ta oślica tam pojechała?! Jeszcze tam jej nie było?! Po co to się tam pchało? I ma za swoje. Aktorka! Teatru jej się zachciało! Od początku trzeba jej było powiedzieć: „Nie ma! Idziesz na normalne studia, dziewucho jedna, normalny zawód masz mieć, dziecko! Nie będzie zabawy w teatr.Chleb niepewny, a ty musisz mieć się dziecko, za co utrzymać. Teraz to ty jeszcze masz rodziców, ale jak to się skończy, to kto ci da? Co, na ulice pojdziesz żebrać? Trzeba jej było z głowy wybić, trzeba ją było do krzesła uwiązać, powinna siedzieć w domu na dupie, a nie po świecie się szlajać, guza szukać... Aj szkoda gadać co ludzie pomyślą, że to wszystko matki wina, że nie upilnowała, wypuściła, pozwoliła, żeby się tragedia stała. Tak, tak, ludzie, już ludzie psy na matce wieszają. Co to za matka, co dziecko gdzieś wysyła na castingi do Belgii, niewiadomo gdzie, nie wiadomo, po co. Wszyscy chcą tylko na dzieciach zarabiać, a samemu w domu najlepiej siedzieć, tylko dziecko pcha, gdzie drzwiami nie wpuszczą, to oknem wejdzie. Już tak nisko upaść , tak nisko... Aż nie wiadomo gdzie oczy podziać. Powiedzą, że nie kochała, nie kochała swojego dziecka, uch, to głupie takie, głupie... Żeby chociaż na planie filmowym albo w teatrze, to jeszcze rozumiem, piękna śmierć dla artystki, dla aktorki, na deskach teatru,ale w jakimś hotelu, w burdelu w centrum Brukseli... no nie, tego jeszcze nie grali... całe życie człowiek się stara , żeby te dzieci na ludzi jakoś wyrosły, a tu proszę, wszystko jak krew w piach, krew w piach!”

I nagle włącza się. Ślepy, pierwotny instynkt przetrwania, ten atawistyczny bój o przeżycie, walka o życie rozpoczęta! O nie! Nie pokona mnie jakiś zapocony kurdupel Mario z bandą belgijskich rzezimieszków, biegających po hotelu z chińską pukawką, w moich żyłach płynie polska krew, krew powstańców, weteranów wojennych, żołnierzy, co sobie z Sowietami i nazistami dali radę!  Nie pozwolę, żeby moja historia, historia Małgorzaty Kowalskiej, urodzonej 14 lutego 1989 roku o godzinie 9:42 zakończyła się w ten pochmurny styczniowy dzień w obcym kraju, w obskórnym hotelu na flamandzkiej ziemi. To są te chwile, kiedy poczucie polskości, narodowa świadomość, siła przodków budzą się gdzieś we wnętrzu jak uśpiony olbrzym. Gdzieś otwierają się w tobie siły i moce, pędzące gorącą krew w żyłach. Wstępuję w ciebie ten niczym nieujarzmiony, niczym nieposkromiony duch walki. Niezwykłe uczucie. Skąd ono się bierze? Gdzie ono przebywa, gdy go nie ma? Czy było we mnie od zawsze? Czy to właśnie poczuła moja prababka, gdy w środku nocy do domu zapukali Niemcy, a wtedy matka kazała jej w nocnej koszuli na bosaka uciekać do pobliskiej wsi, byle tylko ratować swoje życie przed wrogiem? Widzę w snach jej bose stopy, jak biegnie, i słyszę jej oddech. Mojej prababki Franciszki, gdy była jeszcze młodą dziewczyną. Widzę jej gołe stopy na skamieniałej od mrozu ziemi. Czuję jej przeraźliwe zimno. Widzę obłoki wydychanego powietrza. Słyszę zatrwożone bicie serca. Myślała: „Czy kiedyś jeszcze zobaczę swoją rodzinę? Co z nimi zrobią? Co będzie ze mną? Dokąd mam biec i gdzie szukać schronienia?” A wokół głusza. A odpowiedzi znikąd. Słychać tylko ten tupot stóp i rudzik wydaje miłosne trele o trzeciej nad ranem. A poza tym cisza i zawiesina gęstej mgły. Prababka Frania wraca w moich myślach i snach. Widzę ją w pamięci mojej krwi, w głowie mi szumi i wciąż słyszę ten oddech o tym poranku, tak na granicy nocy i świtania, na wąskiej linii horyzontu między snem a jawą, słyszę ten oddech przeraźliwy i szybki, i widzę obłoki pary, i obłoki mgły, unoszące sie jeszcze nad uśpiona ziemią, zaspane trawy jeszcze i pola, a prababka Frania biegnie i biegnie, ile sił jej starczy w płucach, i stopy ją niosą i nogi ją niosą, chude kolana spod białej koszuli, i koszula już coraz brudniejsza od czerni tego pola, po którym biegnie, i wysokie trawy przyjmują ją w siebie jak zagubioną nimfę leśną, przyjmują ją w siebie, jak kobieta mężczyznę przyjmuje w siebie, tak one  uchronią ją przed wrogiem, zamkną za sobą wrota leśne, zanim doścignie ją złe oko. I była ze mną w ten styczniowy wieczór w pokoju hotelowym, czułam jasne dotknięcie Jej ręki na moim ramieniu. Jej siła była w moim sercu. Jej bieg z trzydziestego dziewiątego pozostał znamieniem  wyrytym w moim sercu, a teraz rozgorzał z całą mocą pamiętnej ucieczki jak jakiś talizman. „Nie będzie fiutek pluł nam w twarz, Gocha, zbieraj manatki i bierz dupę w troki, póki ci życie miłe”, słyszę prababkę Franciszkę z zaświatów. Podchodzę na palcach do okna i sprawdzam, jak wysoko znajduje się pierwsze piętro, no gdybym została na tym czwartym, to podobna opcja nie wchodziłaby w ogóle w grę, ale na pierwszym opcja skakania z oknia nie wydaje się takim totalnie bezsensownym pomysłem. Pod moim oknem rozpięty baldachim, który mógłby zamortyzować upadek. Nagle słyszę wibracje. O co chodzi? Ktoś do mnie dzwoni za granicą? Patrzę na ekran, a tam na „viberze' dzwoni moja kochana siostrunia, Kasia. 

Nie wierzę! Mój telefon złapał wifi poraz pierwszy!! Stary dziad, a jednak złapał! Święta opatrzności, dziękuję! Chwytam za telefon , a po drugiej stronie zrelaksowanym głosem Kasia: No jak tam, kochana w Belgii, dobre czekoladki? Cicho!!! szepczę przeraźliwie, Kaśka nie uwierzysz, co mi się przytrafiło... I opowiadam Kasi naprędce wszystko, najszybciej, jak mogę, z wszystkimi szczegółami. Kasia słucha, po czym waży się tylko na jeden komentarz: Gocha spierdalaj stamtad. Bierz jakikolwiek hotel, telefon i dokumenty i uciekaj. No ale właśnie Ci tłumaczę, syczę przez zęby, jakby to było takie proste, to już bym sobie dawno poszła, ale nie mam jak , bo co, jak będe przemykać przez hall, a mi wyleci jakiś z pistoletem i co ja mu powiem? Hi! Excuse me, do you know where the toilets are? No właśnie. Kaśka przytakuje, mówi, że obdzwoni znajomych, którzy studiowali w Belgii, może ktoś jest w okolicy i mógłby pomóc lub chociaż wezwać policję.

 Rozłączamy się, patrzę przez okno, na ulicy zwykły gwar, piątkowy wieczór, a ja siedzę zamknięta w 20m kw. jakiegoś piekła. Ludzie chodzą po ulicy, rozmawiają, śmieją się, mają dobry czas – w końcu jest piątek,a ja być może przeżywam ostatnie chwile w swoim życiu. Boże , my nie wiemy. My nie wiemy o tragediach tych wszystkich pokojów, nie wiemy o światach, w których nie ma żadnego prawa, ani żadnego sędziego, wszystko jest skorumpowane, wszystko zależy od tego, kto ma broń, a twoje życie nie znaczy nic. Kompletnie nic. Nie wiemy o światach, w których dzieje się zło, w których dochodzi do gwałtu ludzkiej jednostki,bezprawia, wyzysku. Dlaczego nie wiemy? Czy gdybym zaczęła machać z ciemnego okna zapalonym telefonem albo nawet zaczęłabym nadawać sygnały SOS – gdybym, oczywiście, taki sygnał nadawać umiała, bo w szkole uczą nas wszystkiego: wiem, co to mitochondrium i podmiot liryczny, ale do diabła, nie mam pojęcia, jak nadaje się sygnał SOS!! – w każdym razie, czy ktoś zwróciłby na to uwagę? Czy ktoś by się tym zainteresował? Wszedłby do Hoteleu Francois i był naprawdę ciekaw, co dzieje się z człowiekiem, który nadaje jakieś świetlne znaki? Naćpała się czy jak? Pewnie westchnąłby pod nosem: wariatka, i tym sposobem oczyściłby sumienie z poczucia winy. Tak najlepiej usprawiedliwić swój brak reakcji: nie mieszać się w nieswoje sprawy, a wiadomo jaka jest dzisiejsza młodzież: pali, ćpa, pije, wszystko co popadnie. I tak by przeszedł obojętnie, minąłby moje okno zwykły przechodzeń, przeciętny Belg, a sytuacja mogłaby z niego uczynić bohatera, obrońcę praw słabszych i uciśnionych , ostatniego sprawiedliwego niosącego wybawienie niewinnym i pokrzywdzonym . Ale kalendarz nie pamięta już superbohaterów. Dzisiaj bohater podnosi większe obciążenia na siłowni i kupuje białko w sklepach z odżywkami. Tam, gdzie zwęszy prawdziwe niebezpieczeństwo , raczej nie bawi zbyt długo, jeszcze by sobie pobrudził nowiutkie dresiki albo zadrapał muskuły. Rycerze, pożal się Boże. Orły, sokoły, o skrzydłach i móżdźkach wróbelka. Życie w dobie rozpowszechnionego feminizmu sprzyja ich okrojonej męskości. Nie muszą martwić się o wszystkie białogłowy uwięzione w najwyższych komnatach, w najwyższych wieżach. Zresztą, jaka tam ze mnie białogłowa na pierwszym piętrze hotelowego burdelu. Mogłabym spokojnie na pytanie, czy jestem dziewicą , odpowiedzieć jak nastolatka na jednym z portali internetowych: „ a to choroba?” Więc w sumie nie należy mi się bohater , bo niby z jakiej racji? Z jakiej racji miałby nie-dziewicę ratować jakiś stuprocentowy superbohater, rycerz, Zbyszko z Brukseli? A co potem? Trzeba się będzie wybawicielowi odwdzięczyć, że wyrwał ze szponów harpii, a tu nagroda lipna, bo panna już dawno rżnieta na prawo i lewo, no to w sumie ja się nie dziwię, że taki spadek zainteresowania rycerskością i rycerską postawą w ogóle, skoro taki deficyt cnotliwych panien. Niejeden już pewnie sobie w brodę pluł, że życie narażał dla ratowania jakiejś dupy, a zaszczytu rozdziewiczenia - summa summarum -  nie uświadczył. Nadzieja na zakończenie z bajki słabnie we mnie z minuty na minutę. „Umiesz liczyć? Licz na samą siebie”, powtarzała mi mama Danuta całe życie. I oczywista i brutalna i niezaprzeczalna prawda tych słów kłuje mnie teraz boleśnie w tym pozbawionym nadziei flamandzkim koszmarze. W szkole teatralnej w Krakowie też mnie nie nauczyli, co robić, gdy przez przypadek trafisz do burdelu a nie na casting. No nie uczyli, cholera! Nie uczyli! Całe życie pędzi mi przed oczami. Widzę moją rodzinę, mamę, tatę, siostrę. Ich obrazy w mojej głowie jakby świeżo nałożone akwarele rozmyte przez przypadkowe krople wody: rozmazują się, tracą wyraziste kształty i kontury. Chcę  zacząć płakać, ale umysł pędzi w poszukiwaniu jakiegoś sensu, jakiejś myśli przewodniej tego całego wydarzenia. Ale to jak to? To naprawdę koniec? Umrę? Mam się pozwolić zabić tutaj? To straszne. To po to było to wszystko? Ta cała głupia historia o Małgosi Kowalskiej? To naprawdę koniec? Nie chce mi się w to wierzyć, nie mogę tego pojąć. Nie widzę sensu w mojej codziennej walce, nie widzę sensu w ambicjach, planach, marzeniach. Przez chwilę czuję jej obecność. Obecność śmierci. Jakby czaiła się w kącie, gotowa do rzucenia mi się na szyję. Nie masz ucieczki przed nią. Nie masz.

Z zamyśleń natury egzystencjalnej znów wyrywa mnie wibrujący telefon. Kasia: słuchaj za chwilę przyjedzie po ciebie Matt, były chłopak mojej najlepszej przyjaciółki, podjedzie po ciebie srebrnym citroenem, jak go zobaczysz to od razu leć na dół i wskakuj do samochodu. Kasia, przerywam szeptem i  płaczliwym głosem pytam,jak ty to sobie wyobrażasz? Ja nosa nie wyściubię na ten korytarz, jeszcze, żebym kulę w łeb zaliczyła? Mowy nie ma, póki mi życie miłe! Kaśka na to: to poproś Matta, żeby wezwał policję czy coś!, i w tym momencie moje wifi się gdzieś zagubiło, przerwało nam połączenie. Z zatrwożoną miną i obłąkanym spojrzeniem uchylam firankę i wpatruje się w przestrzeń, wyczekując mojego wybawcy w srebrnym citroenie. No jedz, przyjeżdżaj, przyjeżdżaj Matt, kimkolwiek jesteś, przyjeżdżaj! Długo jeszcze mam czekać?! W tym samym czasie krzyki zza ściany nie cichną, strzały co prawda ustały, ale nie chcę wiedzieć, jakie są konsekwencje tych, które już padły, nie chcę w ogóle wiedzieć, ani w ogóle myśleć, ile trupów osuwa się właśnie o ścianę, która odgradza mój mały pokoik od miejsca zbrodni, od miejsca rzezi belgijskich dziwek i alfonsów, w ogóle nawet ani przez sekundę nie mam ochoty pochylać się nad problemem, czy są tam jakieś kałuże krwi i zaraz nasiąknie nimi ta cienka dykta, z której zrobiona jest ta nieszczęsna ściana, i w ogóle też nie chcę wiedzieć, czy ofiary jeszcze żyją, czy już umarły, w ogóle ale to już w ogóle mnie to nie interesuje, co zrobią z ofiarami tej masakry, wywiozą i zakopią gdzieś na wysypisku śmieci, czy wrzucą do pobliskiej rzeki w plastikowych torbach, a potem je wyłowią albo może pokroją i zrobią na kebab albo i nie... I tak tkwię w tym beznadziejnie poplątanym wirze atakujących – nomen omen – jak z pistoletu pytań i wątpliwości. Gdy nagle słyszę policyjny kogut. Policja! Jedzie policja! Ktoś wezwał policję!!!! CUD!!! AUTENTYCZNY CUD!!!! Teraz już nie tylko słyszę wycie koguta, ale dostrzegam niebieskie światła, serce mało co nie wyskoczy mi z płuc, mało co nie wyrwie się z klatki żeber, by lecieć ku bramom wolności. Widzę dwóch rosłych policjantów, jak z opanowaniem wychodzą z wozu i wchodzą przez drzwi frontowe. Słyszę ich kroki na schodach, słyszę ich głosy, mówią po francusku, witają się z właścicielem i oznajmiają o celu rewizji, tak przynajmniej to sobie w głowię tłumaczę. I to był ten moment! Coś pchnęło mnie naprzód, chwyciłam walizę, wzięłam głęboki oddech i  nacisnęłam klamkę. I nagle w moich uszach cisza. Jak pod wodą, nie dochodzą żadne dźwięki, przemierzam korytarz, mijam drzwi, zza których dochodziły odgłosy drakońskich scen, czuję, jak ślina spływa mi po ścianach wyschniętego z przerażenia gardła, z walizką toczę się po wąskich schodach, czuję jakbym była w stanie nieważkości, a powietrze jest gęstą do pokonania materią, która stawia niebywały opór, lewituję nad ziemią z dwudziestopięciokilogramowym bagażem, ale wrażenie takie, jakby wszystko się działo w slow motion, jak we śnie, mimo że biegniesz jak najszybciej, masz wrażenie, że nogi są ciężkie jak głazy i nie ruszają się ani o krok, wreszcie mijam policjantów, przypatrują mi się, jakbym już była duchem, poświatą, dziwną, frunącą materią, albo astronautą w kosmicznym kombinezonie, rzucam im tylko blady uśmiech, otwieram frontowe drzwi. Wolna! Kiedy moja stopa stanęła na chodniku brukselskim, wreszcie odetchnęłam. Ale to nie koniec, nadal tu gdzieś może mnie zaskoczyć Mario albo inny belgijski bandyta. Czekam na jeszcze drugi cud, czekam na Matta. Skoro nieszczęścia chodzą parami, to może szczęścia też, pytam nieśmiało Wszechświat ? I w tej sekundzie pod hotel podjeżdża srebrny citroen, samochód zbawienia, mój ratunek, moje wybawienie. Macham do kierowcy, chłopak zatrzymuje się, od razu bierze moją walizkę, wrzuca ją na tył, wsiadam do samochodu, odjeżdżamy. To koniec. Oglądam się jeszcze za sobą, rzucam pożegnalne spojrzenie na ten nieszczęsny hotel, którego igdy nie zapomnę, a potem odwracam się, kulę w siedzeniu, i wybucham długim, nieskrepowanym płaczem.

Gdy docieramy do domu Mata, pod Brukselą, jest około północy. Dostaje materac blisko kominka, w którym Matt pali drewnem. Jestem przemarznięta, zmęczona, wystraszona, zszokowana. Mam ochotę nie być. Kładę się na materacu i zasypiam do dźwięków trzaskającego w mroku drewna w kominku. W nocy przychodzi do mnie Mario, widzę kontury jego postaci, jak stoi w drzwiach, znalazł mnie tu, przyjechał za mną do tego domku pod Brukselą, znalazł mnie tu i chce mnie zabić. Z przerażeniem budzę się w środku nocy i próbuję zrozumieć, co się wydarzyło i gdzie teraz jestem. Uspokajam się i znowu zasypiam. Spędzam w domu Matta jeszcze jedną noc, w niedziele mam samolot do Warszawy.

Gdy wylądowałam, nie mogłam uwierzyć, że to, co mi się wydarzyło, wydarzyło się naprawdę. Chciałam ziemię polską całować, jak papież. Jak zobaczyłam moich rodziców i siostrę, wybuchnęłam rykiem. Nie mogłam przestać przepraszać i dziękować zarazem. Mama Danuta szlochała i przytulała mnie do serca: obiecaj matce, że już nigdzie nie pojedziesz, obiecaj. Mamo, ale to jest mój zawód, odpowiedziałam.